logo forum akademickiej administracji

Czy jeszcze walczymy, czy już liczymy straty? Podsumowanie po tygodniu afery z wizami studenckimi

Czy jeszcze walczymy, czy już liczymy straty? Podsumowanie po tygodniu afery z wizami studenckimi

Być może słowo ‘afera’ spowszedniało w przestrzeni publicznej, jednak to, co się dzieje od tygodnia wokół wiz studenckich można nazwać prawdziwym kryzysem. Jeżeli osoba zakwalifikowana na studia z państw objętych nowymi wytycznymi MSZ nie uzyskała wcześniej wizy, to już najpewniej jej nie uzyska. Bo nie ma po prostu jak. Dlaczego tak się dzieje – pisaliśmy tydzień temu, ale tu tylko podsumujemy: dokumenty powinny zostać przetłumaczone na język polski przez tłumacza przysięgłego, następnie oryginalne przesłane do kuratorium (co trwa) – a przepraszam, stop – kuratorium przecież nie odeśle dokumentów, ba może nawet ich nie przyjąć! Zatem trzeba sobie naprędce znaleźć pełnomocnika w Polsce albo spróbować załatwić sobie wizę… turystyczną.

Zakładając, że pomimo tych wyzwań, uczciwy pełnomocnik uzyska wymaganą decyzję uznania świadectwa z kuratorium, pozostaje jeszcze umówić się na rozmowę z konsulem, co w niektórych krajach od lat w okresie sierpień-wrzesień graniczy z cudem. Moment, sprawdźmy dzisiejszą datę – 16 sierpnia – mamy dokładnie półtora miesiąca te wszystkie czynności, aby w terminie rozpocząć studia.

Za półtora miesiąca rozpoczynamy rok akademicki, a na uczelniach cały czas balansujemy między walką (często już tylko z poczucia obowiązku) a liczeniem strat – zarówno tych materialnych jak i niematerialnych – psychicznych i wizerunkowych. Kandydaci są załamani i zdezorientowani. Nic dziwnego. Dostali się na wymarzone studia, zapłacili czesne, zainwestowali swój czas i energię i nagle okazuje się, że nie będą studiować. Ani w Polsce, ani najpewniej nigdzie, bo kto pomyślałby o aplikowaniu na wszelki wypadek jeszcze do innego kraju, bo a nuż w naszym zmienią się przepisy dotyczące aplikowania o wizę. Niektórzy szukają pomocy w ambasadach – te odsyłają ich zazwyczaj do uczelni, które przecież nie są stroną w postępowaniach wizowych i które są równie mocno zaskoczone zmianą zasad przez MSZ.

Najpewniej za chwilę rozpocznie się proces zwracania czesnego i opłat rekrutacyjnych. Sytuacja jest dodatkowo skomplikowana przez to, że terminy rekrutacji w większości przypadków już minęły, co oznacza, że na zwolnione miejsca będzie trudno przyjąć nowych kandydatów (a zresztą one formalnie nie są jeszcze zwolnione – to my wiemy, że nowoprzyjęty student najpewniej nie dotrze, ale on może nadal liczyć na cud). Pojawia się zatem pytania co zrobić z kierunkami studiów, które w dużej mierze opierały się na rekrutacji zagranicznej? Czy należałoby je zamknąć, bo stały się nierentowne, czy może utrzymać dla tych, którzy zdążyli dostać wizę, albo jej nie potrzebowali? Z kolei, jeżeli je zamknąć – co zrobić z pozostałymi studentami, którzy pojawią się w uczelni? Zaproponować im jakieś inne kierunki, a jeśli tak to jakie? Wszystkie te zmiany mają przecież bezpośredni wpływ na zaplanowany wcześniej budżet oraz pensum dydaktyczne. Warto również zastanowić się, jakie będą długoterminowe konsekwencje takich decyzji zarówno dla uczelni, jak i dla studentów, którzy w wyniku tych zmian mogą znaleźć się w nieoczekiwanej sytuacji.

Ogólny stan chaosu pogłębia brak jasnych informacji. Po dziś dzień nie wiadomo bowiem, które kraje i którzy studenci zostali objęci nowymi wytycznymi. My sobie zgadujemy, że chodzi o te spoza OECD, UE i bez umów bilateralnych, i że sprawa dotyczy tylko studentów I stopnia, ale czy tak jest na pewno? Listę objętych krajów poznajemy dopiero wtedy, gdy student z danego kraju zgłosi nam, że ma problem z uzyskaniem wizy (choć znamy już kilka wyjątków potwierdzających regułę, czyli przypadków studentów z państw teoretycznie bezpiecznych, którzy również mają problemy z aplikowaniem o wizę). I czy na pewno chodzi tylko o I stopień?

Niektóre ambasady zaczęły wymagać potwierdzania przez kuratorium dyplomów licencjackich od osób przyjętych na studia II stopnia. Przypominamy, że licencjat to studia wyższe, a kuratorium kończy się na poziomie matury, a dodatkowo nie ma wymogów prawnych zmuszających kandydata do nostryfikowania w procesie przyjęcia na studia dyplomu licencjata lub równorzędnego, gdyż proces nostryfikacyjny wiąże się z podjęciem pracy zawodowej w zawodzie wyuczonym, a nie kontynuacją kształcenia. Zestawy wymaganych dokumentów są zresztą różne i nieprzewidywalne. Jak na przykład kandydat ma potwierdzić znajomość języka angielskiego, skoro nie potwierdza go według jednego z konsulatów fakt ukończenia studiów w tym języku ani zaświadczenie – na podstawie egzaminu – z polskiej uczelni?

W tle tego wszystkiego niepokoi rzadsza niż zazwyczaj o tej porze korespondencja ze strony Straży Granicznej z uczelniami, ale i ona się jakby zmieniła. Pojawiają się bowiem nowe pytania – np. czy student I roku ma już przydzielonego promotora, albo z jakiego powodu zdecydował się na dany kierunek studiów. Może powinniśmy wymagać od kandydatów listów motywacyjnych, bo ze złożonych w procesie rekrutacji dokumentów naprawdę trudno jest wywnioskować… Przypominamy, że według obecnego stanu zapisów prawnych uczelnie nie mogą egzaminować kandydatów z innych krajów, jeśli na świadectwach czy dyplomach widnieją wymagane do rekrutacji przedmioty z ocenami, choć wiele chciałoby móc to robić.

Smutno robi się tym, którzy mają lata pracy i doświadczenia w zakresie rekrutacji obywateli innych krajów na studia w Polsce, osobom, które są ekspertami, jeśli chodzi o sprawdzanie wiarygodności świadectw i dyplomów zagranicznych. Zarzut MSZ, że uczelnie polskie przyjmują na studia bez matur jest mocno krzywdzący dla tych, którzy uczciwie podchodzą do swojej pracy. A przecież, jeżeli wiadomo, że ktoś zrekrutował celowo na studia osobę, która nie ma matury, to chyba jest to sprawa dla prokuratury, a nie powód do odpowiedzialności zbiorowej.

I na koniec jeszcze jedno pytanie, na które trudno znaleźć odpowiedź: czy informować osoby zakwalifikowane na studia już teraz, że w zasadzie nie mają szans na przyjazd do Polski, czy zostawić im jeszcze trochę nadziei? I sobie.